Nie tak dawno w Gdańsku Wojtek Szatanowski obchodził swój wyjątkowy jubileusz. Mimo tak imponującego dorobku nie poprzestaje w swoich działaniach i w ostatnim czasie gościł na kolejnych zawodach, tym razem w Belgii. Historia tego wyjazdu... z resztą, przeczytajcie relację Wojtka :)
Do Belgii wyjechałem z zamiarem odbycia podróży życia. Nie zarezerwowałem noclegu, nie sprawdzałem nawet, jak się dostać z lotniska do miasta, ponieważ wszystko chciałem zrobić po kosztach. Zaopatrzyłem się we wszystko co potrzebne: plecak, śpiwór, mata i inne niezbędne rzeczy. Wiedząc, że w Belgii jest drożej kupiłem trzy batony, trzy pasztety i chleb, licząc, że to mi pomoże przeżyć. Wyjechałem z domu o 6 rano w piątek, na lotnisko dostałem się pociągiem i busem, o 9 odlot i około 11 byłem w Charleroi.
Z lotniska chciałem wyjść piechotą i pójść do głównej drogi. I tu zaczął się pierwszy problem – lotnisko w Charleroi jest okropnie nieintuicyjne, wyjeżdża się busem, taksówką albo samochodem. Wyjście dla pieszych nie jest takie oczywiste. Ja po długich przechadzkach i pytaniach do ochroniarzy, pań w informacji i żołnierzy dostawałem tylko sprzeczne odpowiedzi: „Pan idzie w lewo”, „Wyjście jest po prawej stronie”, „Musi pan wejść do terminala”, „No co pan! Trzeba wyjść z terminala”. Zdecydowałem się więc zaufać własnej intuicji i poszedłem do jakiejś bramy. Wszystko ładnie pięknie ale brama tylko dla taksówek i nie otwiera się pieszym. Czekałem, aż coś będzie jechało, przebiegłem jak się brama otworzyła i już - byłem poza lotniskiem. Pomyślałem sobie, że teraz powinno być z górki. Nic bardziej mylnego :) Na mapie znalazłem interesującą mnie dużą drogę i zacząłem iść w jej stronę. Przeszedłem ok. 3 km i gdy doszedłem do niej na odległość 20 metrów okazało się, że nie ma ani dojścia do drogi, ani tym bardziej przejścia na drugą stronę. Szybka decyzja – idę do innej drogi. Przeszedłem tym razem kolejne 3-4 km. Ale udało się, doszedłem do głównej drogi. Na mapie wyglądała jak prosta droga z Charleroi do Brukseli, więc wystawiłem kciuka i czekałem, aż ktoś się zatrzyma.
Nie czekałem dłużej niż 5 minut i zatrzymał się pewien pan, który powiedział mi, że jedzie do Nouvelle ale może mnie podwieźć na stację, z której będzie mi łatwiej złapać stopa, bo tutaj ludzi rzadko jeżdżą aż do Brukseli. Oczywiście skorzystałem i przy okazji trochę z nim porozmawiałem. Był to Turek, który od 30 lat żył w Belgii. Miły człowiek, podwiózł mnie na stację i poradził, gdzie stanąć, aby najszybciej złapać coś do Brukseli.
Na stacji rozejrzałem się za czymś do jedzenia i picia, bo po 6 godzinach zaczynałem być coraz bardziej głodny. Spojrzałem na ceny i wycofałem się, ceny droższe niż w Polsce i do tego w euro. Miałem przy sobie tylko 40 euro, z czego 15 euro przeznaczone było na wpisowe, więc na inne wydatki zostało tylko 25 (najtańszy nocleg w Belgii jaki znalazłem kosztował 15-16 euro). Tak więc podjąłem decyzję o wyjściu na drogę, złapaniu stopa i być może w Brukseli będzie taniej – w końcu musiały być tam jakieś supermarkety czy tańsze sklepy.
Tak też zrobiłem. Po ok. 5 minutach zatrzymała się pewna kobieta w bardzo dobrym samochodzie, hybryda, automat, GPS w komputerze pokładowym i te wszystkie bajery. Pierwsze, co zrobiłem jak wsiadłem do auta, to zostałem poczęstowany rogalem i czekoladą – jak nic ktoś jej musiał powiedzieć, że byłem już głodny. Oczywiście przyjąłem. Rozmawialiśmy trochę, była to w sumie młoda kobieta, w okolicach 30 lat, była ratownikiem medycznym i prowadziła karetkę. Mieszkała i jechała do Antwerpii ale powiedziała, że może mnie podrzucić do Brukseli, do centrum miasta. Oczywiście rozmawialiśmy dużo więcej ale nie będę przytaczał całej rozmowy. Opowiedziałem jej o tym, dlaczego tu jestem, że zamierzam spać na dworcu albo na lotnisku. Odwiozła mnie pod atomium w Brukseli, ja podziękowałem i kiedy wysiadałem dała mi 20 euro i powiedziała: „Nie śpij na dworcu, znajdź sobie jakiś hostel – to ci starczy na jedną noc”. Ja bardzo szczęśliwy, podziękowałem, nie mogłem przyjąć ale w obecnej sytuacji (zaczęło padać i nocleg pod chmurką na pewno odpadał) nie mogłem też nie przyjąć tych pieniędzy. Ona odjechała a ja zacząłem zwiedzać miasto.
Pierwsza rzecz, którą widziałem to atomium – wielki model kryształu żelaza, który naprawdę robił wrażenie. Nie wchodziłem na górę, bo to kosztowało, a ja ani nie chciałem płacić, ani nie miałem też zbytnio dużo czasu. Przespacerowałem jedynie dookoła, porobiłem zdjęcia. Przygotowałem się trochę na ten wyjazd i aby być rozpoznawalnym wśród Polaków zaopatrzyłem się w bluzę z orłem i opaską powstańczą na ramieniu. Zdecydowanie przyniosło to oczekiwany skutek. Idąc sobie jednym z placów usłyszałem z boku: „Dzień dobry”. Odpowiedziałem i porozmawiałem chwilę z grupą turystów z Polski. Były to głównie babcie z wnuczkami, które przyjechały z Ciechanowa zwiedzać Belgię. Krótka rozmowa i dalej w drogę.
Po kolei widziałem kolejne parki, budowle, więcej parków, więcej budowli. W międzyczasie postanowiłem coś zjeść - był piątek, więc nie chciałem jeść mojego prowiantu, bo w piątki mięsa nie jem. Wszedłem do Carrefour Express i zaopatrzyłem się w jakiś serek i wodę. Oczywiście, jak w większości krajów, w których jestem – w sklepie używałem trzech formuł, które w miarę nie zdradzały, że jestem obcokrajowcem: dzień dobry, dziękuję i do widzenia po francusku. Zjadłem, co kupiłem, wreszcie napiłem się wody (po ok. 8 godzinach i przebytych 10 km na nogach) i ruszyłem dalej w trasę.
Poszedłem bliżej centrum i zacząłem zastanawiać się nad noclegiem. Skoro dostałem na niego pieniądze to aż nie wypadało nie znaleźć jakiegoś hotelu. Skontaktowałem się z rodzicami, żeby mi znaleźli coś do 20 euro za nocleg i możliwie blisko południa, tak żebym miał w miarę łatwe wyjście na drogę do Villers-la-Ville, gdzie były zawody. Sam chciałem znaleźć miejsce, gdzie by było wifi. Znalazłem na mapie galerię handlową, 4 km od miejsca, w którym byłem. Łatwa decyzja – spacerkiem spokojnie mniej niż godzina, więc w drogę. Po drodze widziałem wielu ludzi wychodzących z pracy czy ze szkoły. W Bruskeli, jak i w całej Belgii, jest duża różnorodność etniczna. Jest pełna paleta barw, jeśli chodzi o kolor skóry i to w miarę równych proporcjach. Idąc ulicami Brukseli zostałem zaproszony przez ludzi na ich piknik sąsiedzki. Mimo, że wszystko wyglądało wspaniale musiałem iść dalej, bo robiło się coraz później a ja nie miałem noclegu. Doszedłem do galerii. Tam podobnie, jak na lotnisku - mój plecak został sprawdzony na obecność środków wybuchowych i zostałem puszczony dalej. Znalazłem wifi, usiadłem na ławeczce i zacząłem szukać noclegu. W tym czasie zadzwonił do mnie tata i powiedział, co znalazł. Sprawdziłem – faktycznie tanio – 15-16 euro za noc i blisko wylotówki na Waterloo i dalej w kierunku Villers-la-Ville, gdzie były zawody. Długo się nie zastanawiając opuściłem mury tego przybytku wszystkich zakupoholików i udałem się do supermarketu w celu zakupienia kolejnej wody i sera żółtego na kanapki. Przynajmniej woda była w takiej cenie jak w Polsce, więc nie mogłem narzekać. Zjadłem kilka kanapek i ruszyłem w drogę.
Po drodze postanowiłem wstąpić na chwilę do kościoła. Tam w środku zaczepiło mnie starsze bułgarskie małżeństwo i chwilę porozmawialiśmy, ak się tu znaleźliśmy. Co ciekawe, kobieta wiedziała czego symbolem jest opaska, którą miałem na ramieniu. Jeszcze chwilę pobyłem w kościele i następnie ruszyłem już bezpośrednio w stronę schroniska młodzieżowego. W międzyczasie przeszedłem przez punkt widokowy, w którym widać było znaczną część Brukseli. Z galerii do schroniska miałem ponad 3 km, więc szedłem ok. 45 minut. Na miejscu noclegu wylądowałem ok. 20:00. Próbowałem się trochę targować z recepcjonistką próbując dostać jakąś zniżkę, ale się nie udało. Podjąłem decyzję o zakupieniu dwóch noclegów, co kosztowało mnie łącznie 31 euro. Zostało mi zatem tylko 25 euro, z czego 15 musiałem wydać na wpisowe, więc zacząłem się poważnie obawiać o swój los przez kolejne 3 dni.
Jeszcze wieczorem rozmawiałem z couchsurferem, który początkowo miał mnie przenocować w Villers-la-Ville, ale ze względu na uroczystości rodzinne nie mógł tego zrobić. Zaoferował mi za to swoją pomoc w dojechaniu z Brukseli do miejsca zawodów. Poszedłem spać, ale nie dogadaliśmy żadnych szczegółów, więc zgodnie z planem wstałem o 5 i wyszedłem o 6, żeby ewentualnie zdążyć stopem na 8:30 na zawody. Zatrzymał się jeden samochód, prowadzony przez Polaka. Niestety jechał w inną stronę, więc nie mógł mnie zabrać ale i tak było miło usłyszeć znajomy język z rana :) Ok 6:30 dostałem smsa od couchsurfera – Fabiana z zapytaniem, gdzie się znajduję. Podałem mu nazwę przystanku i powiedział, żebym się stamtąd nie ruszał, bo po mnie przyjedzie. Usiadłem więc i czekałem ok. 30 minut. Zatrzymał się w pobliżu przystanku jakiś samochód – wyglądająca bardzo fajnie beemka, więc siedziałem dalej. Ruszyłem się dopiero, gdy usłyszałem klakson. Zdziwiony podszedłem i wsiadłem. Przywitaliśmy się, Fabian opowiadał mi dużo o Belgii, o historii, zwyczajach itd. Z racji, że było dosyć wcześnie zabrał mnie jeszcze na śniadanie do siebie, kupił mi jakieś rogale i drożdżówki. W domu zrobił kawę, dał miejscowe truskawki, które faktycznie smakowały lepiej niż te polskie. Jego dom wyglądał jak z filmu, wielki, nowoczesny salon, z wejściem na antresolę i piętro. Z salonu wyjście do ogrodu, na basen z ciepłą wodą i z widokiem z basenu na pola i łąki. Co ciekawe, nie wypasały się tam tylko standardowe krowy czy owce, ale widziałem również osła. Fabian pokazał mi, w jaki sposób mogę wrócić z zawodów, dał mi karton i narysował mapkę. Zawiózł mnie na miejsce zawodów i wszedł ze mną, żebym mu pokazał jak to wszystko wygląda. Wchodząc powiedział mi, że zapłaci za mnie wpisowe, żebym miał na kolejne wyprawy. W ten sposób uspokoiłem się, bo wiedziałem, że za 25 euro to już na pewno poradzęsobie do końca wyprawy. Szczęśliwy oprowadziłem Fabiana, pokazałem mu kostki i cały speedcubing. Powiedział mi, że możliwe, że będą jechali wieczorem do Brukseli i może będzie mógł mnie zabrać, poprosił tylko o to, żebym wysłał smsa po zawodach. Powiedziałem mu, że po zawodach chciałbym jeszcze pójść do kościoła, tylko nie wiem gdzie jest ani o której są msze. Mimo, że sam nie chodził to powiedział, że sprawdzi to dla mnie i da mi znać. Jak zrobił tak powiedział – o 18 miałem mszę w kościele 3,5 km dalej.
Same zawody przebiegały jak to zawody. Specjalnie się nie różniły od tych, które mamy czy to w Polsce czy za granicą. Oczywiście organizacyjnie daleko im było do naszych ale tragedii też nie było. Zawody delegował Ton Dennenbroek a organizatorem był Jerome Carlier. Niestety, za często widoczny był brak profesjonalizmu ze strony organizatorów. Wyniki nie były wywieszane, opóźnienia w harmonogramie. Organizatora często nie było na sali, bo chodził układać konkurencje side'owe i nie przekazał nikomu prowadzenia zawodów. Ton robił, co mógł aby ratować trochę tę sytuację, ale nie mógł przecież zastąpić organizatora we wszystkim. Ze swojej strony pomagałem jak mogłem, głównie mieszając czy runnerując - chociaż nie jest to takie proste wywoływać francuskich czy belgijskich zawodników :) Za 15 euro wpisowego spodziewałem się też czegoś więcej. Choćby jakiegoś posiłku, może wody, albo kawy czy herbaty. Nie było kompletnie nic. Wpisowe było tylko za wejście na zawody. Całkowicie surowe, bez żadnych dodatków. Na górze mogłem sobie dokupić kanapki za 2 euro, więc zostałem przy swoim chlebie i pasztecie z Polski.
Z sukcesów - na samych zawodach udało mi się w sobotę wywalczyć srebro w FM-ie, wynikiem 29 ruchów. Nie jestem zadowolony z tego rozwiązania, ale wynik to wynik. Znalazłem ciekawy początek w ok. 14 ruchów i próbowałem doprowadzić do jakiegoś 3 cyklu, czy czegoś równie prostego. W owe 14 ruchów miałem zbudowanego F2L-a bez jednego slota. Szukałem różnych udziwnień, które dawały ok. 36 ruchów. W końcu sprawdziłem, co się stanie jak pójdę na łatwiznę – włożę slota i zrobię OLLa (kropka i to z użyciem eMek). Okazało się, że sporo ruchów się skraca, a w dodatku mam PLL skipa. Zapisałem rozwiązanie w okolicy 35 minuty i dalej szukałem ciekawszego i lepszego rozwiązania. Do 55 minuty nic nie znalazłem, więc oddałem kartkę z wynikiem 29, który wystarczył na 2 miejsce, za Janem Bentlage, który miał 26 ruchów.
Jak już wspominałem, pierwszego dnia były duże opóźnienia. Zawody powinny się skończyć o 17:30 a skończyły się prawie o 18. Ja, chcąc iść na mszę o 18, zrezygnowałem z próby multiblinda i z trzeciej próby blinda w finale. Wyszedłem z hali ok. 17:45 i miałem do przejścia ok. 30-40 minut. Praktycznie niemożliwe, żeby zdążyć - zmęczony po całym dniu i z ponad 10 kilogramowym plecakiem. Wyciągałem więc kciuka i liczyłem, że ktoś się zatrzyma. Gdy o 17:55 przestawałem mieć nadzieję 60 metrów dalej zatrzymał się jakiś samochód, wrzucił wsteczny. Ja biegiem do auta, mówię po angielsku, że chciałbym do centrum miasta, do kościoła. Chłopak z dziewczyną nic nie rozumieją, więc przypominam sobie mój francuski z liceum i mówię „kościół” po francusku. Zrozumieli, podwieźli, podziękowałem. O 17:58 wszedłem - udało się! Na samym początku zaczepiła mnie jakaś pani, która dawała kartki i pytała, czy to ja starałem się kogoś zatrzymać na drodze. Chyba zrobiło się jej trochę głupio jak powiedziałem, że tak, a ona mi wcale w tym nie pomogła. Moim zdaniem powinno. Jako katolik mogła spowodować, że inny katolik nie dotarłby na mszę a to chyba nie tak powinno być. Msza jak to msza, mało ludzi – jakieś 20 osób. Rozumiałem jedynie pojedyncze słowa, aż do znaku pokoju. Tam każdy z każdym sobie przekazywał znak pokoju, włącznie z księdzem, który wychodził do każdego z osobna. Podszedł do mnie i zapytał, widząc nową osobę: „Quelle est votre prenom?” (czyli jak mam na imię). Trochę rozumiejąc francuski odpowiedziałem, że Wojciech i stało się coś, czego się nie spodziewałem. Ksiądz powiedział „Polak! Zostań po mszy”. Nie, nie przetłumaczyłem tego. Ksiądz był Polakiem mieszkającym w Belgii. Szczęśliwy zaczekałem do końca i zaczęliśmy rozmawiać.
Opowiedziałem o swoich przygodach, powodach przyjazdu i ogólnie o wszystkim. Było przed 19, ksiądz Wiesław zaproponował, żebym wpadł na coś do jedzenia i sobie więcej porozmawiamy. Tak też zrobiłem, spotkałem również siostrę księdza – panią Anię, również Polkę. Dostałem zupę, herbatę, ciastka. Rozmawialiśmy, opowiadałem im o tym, co mnie spotkało. Oni opowiadali życiu tutaj, jakie mają zwyczaje. Tak nam minęła godzina i ksiądz powiedział, że musi jechać do innego miasta, bo jest umówiony ze swoim bratem, ale mogą mnie podwieźć do Genappe, skąd mogę łapać stopa do Brukseli. Oczywiście przyjąłem propozycję i pojechaliśmy. Zaopatrzyli mnie w ciastka, słodycze i wodę, żebym nie umarł z głodu :) Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zaprosiłem ich na zawody następnego dnia.
Kolejny raz, bardzo radosny po kolejnym szczęśliwym przypadku, stanąłem z moją tabliczką, którą dostałem od Fabiana i łapałem stopa z napisem „BXL”. Czekałem już długo, bo prawie 20 minut. W pewnym momencie widzę, jak ktoś zawraca, ktoś z rejestracją BBI. Polską rejestracją BBI! Zatrzymuje się i mówi: „Wsiadaj, podrzucę cię”. Oczywiście wsiadłem do Łukasza, który pracował w Belgii i następnego dnia wracał do Polski. Podwiózł mnie pod same drzwi hotelu. W hotelu standard, umyłem się, spakowałem, porozmawiałem chwilę z rodzicami i znajomymi na Facebooku. Mając 50% baterii zdałem sobie sprawę, że zapomniałem ładowarki z miejsca zawodów. Odłączyłem się od internetu, włączyłem oszczędny tryb i liczyłem że się uda przetrwać. W międzyczasie dostałem sms-a od Fabiana, z zapytaniem czy wszystko dobrze i że jeśli chcę, to mogę wyjść do centrum, dołączyć do nich, bo są w restauracji obok przechodzącej parady równości. Niestety, było już późno, po 22 a ja o 5 musiałem wstać, więc musiałem odmówić. Chwilę później położyłem się spać, bo musiałem wstać naprawdę wcześnie.
O 6 wyszedłem z hotelu. Wiedziałem już, gdzie muszę iść, miałem karton z napisami Waterloo, Genappe, Quatre Bras i Villers-la-Ville - czyli wszystko co niezbędne, żeby dotrzeć do miejsca zawodów. Przeszedłem ok. 5 km w godzinę, próbując coś złapać, ale nikt się nie zatrzymywał. Byłem już bardzo blisko Waterloo (jakieś 2-3 km), więc zmieniłem tabliczkę na Genappe, żeby ludzie nie myśleli, żejestem leniem, któremu nie chce się przejść kilku kilometrów. Szedłem dalej, ale bezowocnie. W pewnym momencie samochód zatrzymał się jakieś 100 metrów przede mną i włączył awaryjne. Nie pomyślałem, że to dla mnie, bo już kilka razy miałem taką sytuację i samochody najczęściej zatrzymywały się, aby gdzieś zjechać. Jednak, gdy zobaczyłem, że otwierają się drzwi i ktoś macha mi ręką stwierdziłem „dzida, bo ucieknie”. Dobiegłem do auta i standardowo, po angielsku, zaczynam rozmowę a pan mówi tak po angielsku, jak ja po francusku :) Ale powiedział, że na pewno może mnie do Waterloo podwieźć, a dla mnie dobre i to. Wsiadłem do auta i tu się zaczęła zabawa - bo zabawa zaczyna się wtedy, kiedy mówi się w języku, którego się praktycznie nie zna :) Tak, mówiłem po francusku, skąd jestem, ile mam lat, gdzie jadę, na którą godzinę. Wszystko, czasem był mix angielsko-francuski, co już było naprawdę bardzo śmieszne, ale się dogadywaliśmy z Panem Starszym. Panem Starszym, bo na moje oko miał z 70 lat. Gdy mu powiedziałem, że jadę do Villers-la-Ville powiedział, że też tam jedzie ale najpierw chce zrobić zakupy i jeśli chcę, to mogę zaczekać w jego aucie a on później mnie zabierze prosto do celu. Kolejny raz uradowany zgadzam się i czekam, najpierw pod jednym sklepem 15 minut, później pod drugim 30 i jedziemy już do centrum sportowego, gdzie były zawody. Pan mnie wysadził, podziękowałem i wyszedłem. Zamykam drzwi, chcę otworzyć tylne, gdzie był mój plecak a on odjeżdża. Przez chwilę się przeraziłem, ale dogoniłem go pokazałem na moje plecy, że jeszcze plecaka nie wziąłem. Pan się zatrzymał, przeprosił, ja wziąłem plecak i poszedłem na zawody.
Na zawodach podobnie, wszystko wyglądało jak dnia poprzedniego - tylko trochę na odwrót. Harmonogram zbudowany niczym w Piotrkowie – pierwszy dzień opóźnienia a drugiego chillmonogram, gdzie było 1,5 godziny nieprzewidzianej przerwy. Nie znoszę takich sytuacji, bo nie wiem, co wtedy robić. Ostatecznie, trochę się przespałem, żeby mieć dalej siły na zawody. Drugiego dnia były ważniejsze konkurencje, czyli trójka, dwójka, czwórka i OH. W dwójce i OH udało się znaleźć w finale, w trójce i czwórce trochę zabrakło. Szczególnie byłem zdziwiony trójką. Po pierwszej rundzie byłem 12 (12 osób wchodziło do finału) ze średnią ok. 11.30. Spodziewałem się, że wykręcenie średniej poniżej 11 sekund zapewni mi automatyczny awans do finału. Po dwóch słabych półfinałowych ułożeniach (dwie dwunastki, jedna wysoka, druga niska) wiedziałem, że jeszcze wszystko mogę uratować. Trzy kolejne ułożenia były, jak na mnie, praktycznie idealne (dwie dziesiątki i dziewiątka). Średnia ok. 10.70, byłem pewien awansu do finału. Skończyło się na 16 miejscu, co mnie mocno zaskoczyło, ale trudno, takie jest życie. Jakoś to przebolałem i oglądałem finał z pozycji widza. Oprócz gwiazd speedcubingu – Matsa Valka czy Antoniego Paterakisa - był również pewien Belg – Bruno Vervoort, którego matka jest Polką i on umie mówić trochę po polsku. Był zresztą w Polsce na zawodach w Świerklanach w 2011 roku. Ze swoją rekordową średnią, pierwszą poniżej 9 sekund, znalazł się na czwartym miejscu, co było bardzo dobrym wynikiem przy takich rywalach i aż 8 średnich poniżej 10 sekund. W czasie jednego z finałów, prawdopodobnie 2x2x2, zauważyłem na widowni znajomych – księdza Wiesława z siostrą Anią. Przyjechali na chwilę, między dwoma chrztami, aby obejrzeć zawody i zaprosili mnie ponownie na wieczorny obiad. Powiedziałem, że od razu po zawodach do nich przyjadę. Same zawody zakończyły się trochę miernie. Najpierw wszyscy posprzątali salę bardzo szybko (co akurat jest plusem), a potem nastąpił czas ceremonii. No liczyłem, że za takie wpisowe załatwią cokolwiek. Załatwili dyplom. Brzydki, nieelegancki dyplom. Wydrukowany na zwyczajnej kartce A4. Poczułem się wręcz zażenowany. Jak można nie mieć wstydu i najpierw brać od 80 zawodników po 15 euro, a następnie nie dać im medalu, tylko kartkę papieru z gotową formułą z cubecompsa, wpypisaną długopisem z charakterem pisma przypominającym podstawówkę. Takie bardzo smutne zakończenie tych zawodów, które mnie trochę zdegustowało.
Ale było też wiele pozytywnych akcentów na tych zawodach. Zapomniałem z Polski swojej opaski do blinda – pożyczył mi ją Jan Bentlage. Zapomniałem naklejek na FM-a (których ostatecznie nie potrzebowałem) – pożyczył mi jeden z zawodników, którego imienia nie pamiętam. Francuzi pokazali mi ciekawą grę, której nazwy nie poznałem ale grając 7 razy ani razu nie przegrałem, co ich trochę zaskoczyło i mam nadzieję, że w Paryżu jeszcze uda mi się z nimi w to pograć. Trochę śmieszną sytuacją była ta, gdy Mats zapytał mnie, czy jestem w armii, bo tak wyglądam. Wiem, że miałem na sobie spodnie moro ale czy to od razu ze mnie zrobiło żołnierza? Było mi również bardzo miło, gdy po zawodach podszedł do mnie delegat zawodów – Ton i osobiście podziękował za moją pomoc – przy mieszaniu i bieganiu. Bardzo mnie cieszy, kiedy taka pomoc jest zauważana, zwłaszcza kiedy sam mieszam 30 -osobowe grupy dwójki, pyraminxa czy skewba. Żałuję trochę, że organizatorzy nie poczuli się do takiej odpowiedzialności, ale cieszę się, że dostałem podziękowania od kogoś takiego jak Ton. Porozmawiałem też z kilkoma osobami o zawodach w Paryżu, powiedziałem im jak to wygląda z naszej perspektywy. Oni tak nie czują realnego zagrożenia, jakim jest terroryzm tam panujący, ale osoby z którymi rozmawiałem starały się to zrozumieć. Nie było to też takie trudne, bo nie jestem nastawiony aż tak sceptycznie, jak niektórzy polscy speedcuberzy. Naturalnym jest, że się trochę obawiam i nie uznaję tej decyzji WCA za najlepszą, ale na to już nie mamy wpływu i trzeba skończyć narzekać, a spróbować spojrzeć na to trochę pozytywniej.
Po pożegnaniu się z częścią osób wyszedłem w kierunku kościoła i jeden z zawodników wraz z tatą zaproponowali, że mnie podwiozą, mimo że jadą w zupełnie inną stronę. Bardzo mili ludzie. Dotarłem na plebanię, znowu dostałem fantastyczny obiad, herbatę, ciastka i po raz kolejny prowiant na drogę. Spędziłem tam ok. 2,5h i opowiedziałem już nie tylko o tych zawodach ale i o wszystkich, które mamy w Polsce, o różnych ciekawych sytuacjach. Rozmawialiśmy o wielu, wielu rzeczach, bo mieliśmy naprawdę sporo czasu. Gdy zaczynało się robić późno, podjęliśmy decyzję o wyruszeniu w kierunku drogi na lotnisko, żebym mógł złapać tam stopa. Jeszcze raz bardzo podziękowałem, i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Moją stroną była droga na Charleroi. Stałem tam dosyć długo, ok. 30 minut i zaczynało mnie to martwić, bo robiło się ciemno, było już ok. 22.00. Bardzo zdenerwował mnie jeden samochód, który na mnie trąbił. I nie przyjaźnie czy Polak, chcący się przywitać. Po prostu trąbił na mnie, jakbym robił coś złego. Jasne, nie każdy musi mnie zabrać ale po co była swoista agresja? Na szczęście później zatrzymał się pewien Francuz żyjący w Belgii, który początkowo był przerażony, jak zacząłem mówić po angielsku. Ale sam byłem zdziwiony, bo on umiał mówić po angielsku, tylko po prostu wyglądało jakby się bał. Opowiedział mi, że jego brat jest teraz na wymianie w Anglii, żeby się uczyć angielskiego. Podwiózł mnie na samo lotnisko, ale nie wiedział, gdzie jest wejście więc wysadził mnie tam, gdzie coś przypominało wejście. Podziękowałem i poszedłem. Okazało się, że jest to wejście służbowe. Niestety musiałem iść dookoła. Niestety miałem do przejścia jakieś 3,5 km czyli ok. 40 minut. Ruszyłem, było już bardzo ciemno, więc drogę oświetlały mi tylko światła samochodów i co jakiś czas latarnie. Byłem na lotnisku przed 23. Pierwsze, co zrobiłem to musiałem się przebrać, bo już długo bym nie wytrzymał w tych ciuchach, umyłem się na tyle, na ile było to możliwe na lotnisku i zacząłem szukać miejsca do spania. Znalazłem całkiem przytulny kącik z ładnym widokiem z kamery, w miarę blisko wejścia. Rozłożyłem tam matę, śpiwór i poszedłem spać. Nie miałem się czego obawiać, ponieważ co chwilę przechodzili tam żołnierze z karabinami, więc czułem się bardzo bezpiecznie. Około 1 zobaczyłem, że obok położyła się pewna dziewczyna, jakieś 25 lat, wyposażona podobnie do mnie. Nie przeszkadzało mi to i spałem dalej, bo samolot miałem dopiero o 6:55. Kilka minut po czwartej przyszedł ochroniarz, żeby budzić ludzi, żeby nie zaspali na samolot. Wstałem, pomęczyłem się trochę ze spakowaniem wszystkiego i poszedłem do odprawy. Przy bramce zauważyłem, że na ten sam samolot czeka dziewczyna, która spała niedaleko mnie. Później po wejściu do samolotu siedziała praktycznie koło mnie. Wysiadłem z samolotu i stwierdziłem, że z lotniska to już nie będę kupował biletu i jadę stopem. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, choć nie było to takie łatwe. Musiałem odejść od lotniska całkiem sporo, bo albo były zakazy zatrzymywania albo zakaz ruchu pieszych. Po tym weekendzie jednak nic nie było straszne i szedłem przez las. Ale nie po szlaku czy ścieżce. Szedłem przez las tak, że miejscami przydałaby się maczeta, żeby mieć jak przejść. Po przejściu ok. 1,5 km lasem starałem się wrócić na drogę. Niestety ogrodzenie 2,2 m nie było do przeskoczenia, ale po jakimś czasie znalazłem trochę niższy fragment – ok. 1,5 m, co już nie było takim problemem i wróciłem na drogę. Tam próbowałem coś złapać, ale nie było to takie proste, bo ludzie kompletnie nie wiedzieli gdzie jadę, a nie mogłem pójść dalej, bo po drodze był wiadukt z zakazem ruchu pieszych. Zatrzymał się bus i podwiózł mnie za wiadukt. Tam ponownie znalazłem drogę, która prowadziła zarówno na Warszawę, Gdańsk i Nowy Dwór Mazowiecki. Po 20 minutach poddałem się i zacząłem szukać lepszego miejsca, przy wejściu na ekspresówkę. I wtedy się trochę przeraziłem. Poczułem się śledzony. Po drugiej stronie stała dokładnie ta sama dziewczyna z lotniska i samolotu, która łapała stopa w drugą stronę :) Ja stanąłem na wjeździe na Skę i nie czekałem długo. Po 30 sekundach podjechał młody chłopak, który mieszka w Płońsku a pracuje w Warszawie i zabrał mnie do Politechniki, skąd wróciłem do domu autobusem.